|
|
|
Chleba i igrzysk
Jeżeli cokolwiek wyssałem z mlekiem matki, to z pewnością jest to zamiłowanie do czytania książek. Mama książki wręcz pożerała. Ta żarłoczność opanowała również i mnie, i to w wieku lat mniej więcej dwunastu, kiedy elementarz miałem już opanowany na tyle, aby bez dukania i składania liter zabrać się za literaturę trochę ambitniejszą. Gdy tylko więc nadarzała się ku temu okazja, chwytałem książkę i zaczynałem jej „pożeranie”. Cierpiał na tym mój młodszy brat, który wręcz „etatowo” wysyłany był przeze mnie do sklepu po irysy, które konsumowałem w tempie jednej sztuki na jedną kartkę lektury. Zgrzytał na to zębami, ale musiał poddać się tyranii starszego. Cukierkowe kalorie wprowadzone do organizmu, wypędzałem z niego potem biegając z chłopakami za piłką.
Od tamtego czasu minęło wieeeeeele lat i parę rzeczy się zmieniło. Brat mnie przerósł i jest ode mnie silniejszy. Dobrze, iż dzieli nas kilkadziesiąt kilometrów, bo pewnie tym razem musiałbym ja biegać do sklepu z jego „rozkazu”. Z irysów pozostała tylko nazwa, bo to, co jest zawinięte w papierek trudno nazwać irysem. Nadal jednak „obżeram” się książkami, a pod tym względem wraz z upływającymi latami (a fe!), wytworzyła się we mnie cecha, którą jedni uważają za zaletę, inni – za wadę. Stałem się wybredny!
Ta wybredność jednak kosztuje mnie dużo zdrowia, czasami jest powodem furii, innym razem zwątpienia w ludzką inteligencję. Jakże może być inaczej, kiedy co jakiś czas słyszę o promocji kolejnej „porywającej” książki typu „Dziennik Bridget Jones” lub „Kod Leonarda”. Zdobyłem się więc dwa razy na czyn wręcz samobójczy i na własnej skórze zapragnąłem sprawdzić, na czym polega „fenomen” owych pozycji. To była droga przez mękę! W pierwszym przypadku – populistyczna miernota, w drugim zaś – tania sensacja, żerująca na nieświadomości czytelników!
Od dłuższego czasu obserwuję propagowanie tego typu „dzieł” i w uszach coraz głośniej rozbrzmiewa mi żądanie dawnych obywateli rzymskich: „Chleba i igrzysk!”. Współcześni „cesarze” świata literackiego dobrze rozumieją, czego oczekuje lud: rzeczy lekkich, łatwych, sensacyjnych i żerujących na instynktach raczej niskich. A co najważniejsze – trzeba lansować autorów „dzieł politycznie poprawnych”, tzn. takich, którzy wyszydzają tradycyjne wartości. Taki pisarz jak Waldemar Łysiak nie ma szans na to, aby znaleźć uznanie w oczach „cesarzy”. On po prostu nie pasuje do układanki pt. „polityczna poprawność”. Paradoksalnie jednak to właśnie pisarze pokroju Łysiaka są „rozrywani”. „Rozrywającymi” są niestety nieliczni; masy rzucają się na podsuwaną jej miernotę.
Miernota owa jawi się nie tylko na polu literackim i stanie czytelnictwa w naszym społeczeństwie. O ile jednak ktoś coś czyta, to są to zazwyczaj skretyniałe artykuły w kolorowych piśmidłach, mające charakter sensacji i pod warunkiem, że są krótkie (nie można przecież przeciążać szarych komórek). Ileż to razy, pytając tego i owego, czy przeczytał ostatnio jakąś ciekawą książkę, w odpowiedzi dostawałem szeroko otwarte ze zdziwienia oczy i wyartykułowane owo zdziwienie: „Co, czytać? Eeeeeee… Nie czytam książek”. I tyle. Na tym zazwyczaj dialog się kończy, bo mnie nie interesują losy „bohaterów” telenoweli, które dla mojego rozmówcy są szczytem możliwości rozwoju kulturalnego, on zaś nie ma pojęcia o książkach Łysiaka, życiu Witkacego czy cesarstwie Habsburgów.
Miernota intelektualna, kulturalna, obyczajowa przejawia się więc w prasie, telewizji i w radio. I to są „chleb i igrzyska” rzucane masom przez ich „cesarzy” w celu odwrócenia uwagi od faktu, że „cesarz” jest nagi i dlatego musi swoich podwładnych łupić ile się da. W tym przypadku podsuwając społeczeństwu byle dziadostwo medialne, które nie wymaga myślenia. A nie daj Boże, aby miało uczyć samodzielnego wysuwania wniosków, refleksji czy chociażby głębszych wzruszeń. I społeczeństwo w dużej swej części chwyta ten haczyk. Uczniowie nie siedzą nad lekturami, bo „cesarz” proponuje ściągi i streszczenia. W ten sposób wyobraźnia młodych wciśnięta zostaje w bardzo ciasną przestrzeń, mieszczącą się w czasie „od imprezki do imprezki”.
Przekonywać o tym, że czytanie książek ambitniejszych niż „Dziennik Bridget Jones”, napędza wyobraźnię i stanowi na przyszłość niezły kapitał, pozwalający na dialog wykraczający poza ramy chłamawych plotek („Słyszała pani, a ten iksiński z tą igrekowską…”), wydaje mi się robotą iście syzyfową. Mimo tego jednak, będę pchać ten kamień przekonywania na „cesarską” górę miernoty. Wierzę bowiem, że historia lubi się powtarzać. Jakieś trzydzieści lat temu ludzie na gwałt zaczęli wyrzucać ze swoich mieszkań solidne szafy, masywne stoły, wielkie stojące zegary i ich mniejszych krewniaków, wiszących na ścianie. To wszystko zastąpiono byle badziewiem ze sklejki, bo ktoś społeczeństwu wmówił, że to co stare jest „be”, a sklejka jest nowoczesna, funkcjonalna, cudowna i w ogóle „cacy”. Dzisiaj z tego sklejkowego „cudu” pozostały jedynie farfocle, a ci, którzy dali się dawno temu nabrać na meblową nowoczesność, plują sobie dzisiaj w brodę, bo meble, których się wówczas pozbyli, okazały się wcale nie takie „be”, a ponadto ich cena osiągnęła w wielu przypadkach wysokość przyprawiającą o zawrót głowy (jak zresztą na wysokość przystało). Tłuką się więc ludziska po antykwariatach, krewnych, strychach i sąsiadach, płacąc za coś, co mogli mieć prawie za darmo. Tak więc, to co jest naprawdę wartościowe, prędzej czy później wróci do łask. Na kulturalnym polu także. Mam nadzieję, że po wszelkich telenowelach, streszczeniach lektur, kolorowych plotach i podobnym chłamie również w muzyce, pozostaną jedynie „farfocle”. Szkoda tylko dzieciaków, które za dwadzieścia czy trzydzieści lat, błąkać się będą po strychach i antykwariatach w poszukiwaniu lektur, od których przeczytania odwiódł ich dawno temu jakiś „nowoczesny cesarz”. Prawdopodobnie dlatego, że sam miał problemy z czytaniem. Augustyn
Wersja do druku
Wyślij znajomemu |
|
|
 |